Szymon Brzęk: Ełczanin z żelaza

2018-07-26 18:30:03(ost. akt: 2018-07-26 20:49:18)

Autor zdjęcia: Mat. prywatne

ROZMOWA\\\Już pięć razy startował w triathlonie Ironman. Reprezentuje nasze miasto w najcięższych, najbardziej wymagających zawodach triathlonowych na świecie. Jego marzeniem są Mistrzostwa Świata na Hawajach. Rozmawiamy z Szymonem Brzękiem, ełczaninem z żelaza.
Ironman to łącznie do pokonania 226 kilometrów do pokonania — 3,8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze i 42,2 km biegu. To wyzwanie tylko dla tych, którzy są na tyle odważni, by porwać się na ten, wydawałoby się, kompletnie szalony pomysł. Ale ci, którzy na start się zdecydują, zgodnie przyznają, że warto. Bo satysfakcja nawet z podjęcia samej próby jest gigantyczna. A jak Ironmana uda się ukończyć — to już uczucie nie do opisania.

Szymona Brzęka ełczanie generalnie znają. Wcześniej bardzo długo boksował, prowadzi też własną firmę budowlaną. Znany jest też z tego, że od 2015 roku próbuje swoich sił w Ironmanach na całym świecie. Szykuje się do najtrudniejszego startu swojego życia — do Pucharu Świata na dystansie podwójnego Ironmana w sierpniu. Rozmawiamy ze sportowcem, którego śmiało można nazwać ełczaninem z żelaza.

— Po raz pierwszy swoich sił w Ironmanie próbowałeś w 2015 roku, w Malborku. Podobno prawie bez przygotowań.

— Porwałem się z motyką na księżyc. To był mój pierwszy start w triathlonie w życiu. Nie potrafiłem nawet dobrze pływać, przepłynąłem ponad 3 kilometry żabką i kraulem ratowniczym. Już po samym wyjściu z wody czułem się jak na mecie. Przygotowywałem się pod Malbork półtora miesiąca. Przed takim dystansem to tyle, co nic. Wtedy nawet nie patrzyłem na czas, chodziło tylko o to, by dotrzeć do mety. No i się udało.

— Wtedy zrobiło się o tobie naprawdę głośno. Chociaż w Ełku rozpoznawany byłeś już wcześniej, głównie przez ludzi interesujących się sportami walki...

— Tak, boksowałem przez piętnaście lat. Trenuję do tej pory, ale nie na takim poziomie, co wcześniej. Mam nawet swój klub, pokazuję młodym o co chodzi w tym sporcie, ale w głównej mierze treningi prowadzą moi koledzy. Mi mnóstwo czasu zajmują przygotowania do triathlonów.

— Wracając do Malborka — jakie to było uczucie, przekroczyć metę?

— Tak naprawdę dopiero po kilku dniach doszło do mnie, co udało się zrobić i czego dokonałem. Poczułem, że chcę więcej. Zacząłem przygotowania, takie prawdziwe. Postanowiłem spróbować swoich sił w biegach Ultra, w górach. W 2016 roku startowałem w Biegu Rzeźnika, nie poszło najlepiej, ponieważ odpadłem na 71 kilometrze nie mieszcząc się w limicie czasowym. Ale nie poddałem się i w górach pobiegłem po raz drugi, tym razem w triathlonie górskim Harda Suka, gdzie była to pierwsza oficjalna odsłona tej imprezy. Miałem do pokonania 4,5 km pływania, 225 km jazdy rowerem i 55 km biegu po górach z łączną sumą przewyższeń sięgającą 8000 metrów. Tam było już zdecydowanie lepiej, chociaż dystans był większy niż w Ironmanie. Ukończyłem go, nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony.

— Co się dzieje z ciałem człowieka po takim wysiłku?

— Jak zaczyna się przygodę z długimi dystansami, to po takim starcie człowiek się czuje jak w chorobie. Na początku było tak, że nie mogłem się później ruszać. Musiałem od czasu do czasu przystanąć, usiąść na ławce. Całe zmęczenie wychodziło czasami nawet po tygodniu. O zakwasach nawet nie mówię, bo tych dostaje się jeszcze w trakcie biegania. Nie wiem, nie potrafię opisać tego uczucia. Pocieszające jest to, że po kilku startach jest dużo lepiej. Wiadomo, człowiek jest zmęczony, ale idzie wytrzymać.

— A jak kryzys dopadnie w trakcie biegu?

— Często jest tak, że przychodzi nawet na samym początku. Później mija, później wraca, czasami wcale go nie ma, a przychodzi na koniec, jak ciężko już ruszać nogami. Tak naprawdę wszystko jest w głowie. Wielu ludzi powtarza, że podczas długich dystansów trzeba walczyć z własnym ciałem. To prawda, z wycieńczeniem i demotywacją walczy się siłą umysłu. Jak dopada mnie kryzys, to wyobrażam sobie rzeczy, dla których to robię. Ale ten temat zostawię dla siebie. Czasami jest tak, że czuję zmęczenie, to powtarzam sobie: nigdy więcej, mam już dość. A potem wracam do domu i szukam w Internecie, gdzie jeszcze można wystartować na długim dystansie.

— Zaliczasz mnóstwo imprez. Można powiedzieć, że cały czas jest w przygotowaniu między jednym start a drugim.

— W ciągu roku zaliczam około pięciu dużych startów, w tym roku czekają mnie jeszcze trzy. Taki przynajmniej miałem plan, ale okazało się, że spodziewam się syna, więc te plany na pewno zrewiduję. Są rzeczy ważne i ważniejsze, a nie ma niczego ważniejszego w moim życiu niż rodzina. Jeśli chodzi o same przygotowania — to najgorszy etap, zajmuje najwięcej czasu, jest żmudny. Ale bez przygotowań nie da się dobrze i bezpiecznie pobiec. Staram tak sobie ustawić kalendarz startów, żeby mieć czas na długi okres przygotowawczy i dobrą regenerację.

Obrazek w tresci

— Stałe przygotowania nie odbijają się na Twojej rodzinie?

— Moja rodzina to moi najwięksi fani i motywatorzy. Jeżdżą ze mną na najtrudniejsze występy, wspierają zawsze. To prawda, że przygotowania zabierają dużo czasu, ale wszystko staram się ułożyć tak, żeby nikogo nie zaniedbać. Czasami z treningu zrezygnuję, to nie jest tak, że jestem jakimś robotem. Nigdy w życiu nie pozwoliłbym, żeby moje relacje z żoną i dziećmi ucierpiały z powodu biegania. To dzięki żonie zacząłem to robić, ona mnie namówiła, żebym z boksu przerzucił się na bieganie. Starty długodystansowe przyszły same dość szybko, bo szczerze mówiąc to w nich czuję się najlepiej, pomimo wielogodzinnego wysiłku.

— Jak opisałbyś atmosferę panującą podczas startów w Ironmanie?

— Trudno to opisać. To coś niesamowitego, taka jedna wielka rodzina. Wszyscy trzymają się razem, nie jest tak, że rozmawia tylko Polak z Polakiem a Francuz z Francuzem. Wszyscy przyjeżdżają z rodzinami, przyjaciółmi. I kibicuje się każdemu, nie tylko swoim. Nie ma ostrej rywalizacji, jest dawanie sobie wzajemnie energii. Zwiedziłem już kawał świata dzięki Ironmanom. Byłem, oprócz Polski, w Hiszpanii, Francji, na Wyspach Kanaryjskich. Na Lanzarote ukończyłem najtrudniejszego Ironmana na świecie, zaraz za mistrzostwami na Hawajach. I towarzyszyło mi to samo uczucie, jak po pierwszym starcie. To się po prostu nie nudzi.

— Czy długie dystanse są niebezpieczne? Przestrzegasz przed rzucaniem się na głęboką wodę początkujących?

— Nie, nie przestrzegam. Sam zaczynałem będąc kompletnie zielonym. Mój pierwszy rower kupiłem na miesiąc przed pierwszym startem, używany, który służy mi do tej pory. Został tylko przerobiony na rower startowy, typowo pod triathlony. Jak ktoś czuje się na siłach, fizycznie i mentalnie, to niech próbuje. Nie trzeba nawet biegu kończyć, to przyjdzie z czasem. Trzeba tylko znać swój organizm, wiedzieć, kiedy odpuścić. Ja tak podchodzę do czekającego mnie podwójnego Ironmana: to około 30 godzin stałego wysiłku, może się nie uda. Ale to proste: jak nie spróbuję przekroczyć swojej granicy, to nigdy jej nie przekroczę. Mogę kiedyś żałować, że nie spróbowałem.

— Czego mogę ci życzyć?

— Najważniejsze jest zdrowie, reszta sama przyjdzie. A oprócz tego, możesz mi życzyć Hawajów, mistrzostw świata. Czeka mnie jeszcze całe mnóstwo ciężkiej pracy, żeby się tam dostać. Startują tylko najlepsi, najwytrzymalsi. Pracuję nad tym, mam nadzieję, że kiedyś się uda. Taki mam cel.

— Dzięki za rozmowę. I powodzenia w sierpniu w kolejnym starcie.

Rozmawiał Kamil Mróz

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

W piątek 27 lipca do "Rozmaitości Ełckich" dołączamy darmowy dodatek — Gazetę Pacjenta. Przeczytacie w niej wywiad z Szymonem Brzękiem, a także wiele innych ciekawych materiałów.

Link do elektronicznej wersji gazety: TUTAJ

Obrazek w tresci


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5